Niespodziewana wizyta
W poprzednią sobotę wieczorem (25 stycznia) Maciek miał pojechać na lotnisko po kolegę z pracy (pana w średnim wieku). Wspomniał mi o tym dzień lub dwa wcześniej, mówiąc, że ze względu na późną porę (przed północą), ten kolega nie będzie mógł się dostać do swojego mieszkania i ewentualnie by u nas przenocował. Nie miałam nic przeciwko temu, za to nawet się ucieszyłam, bo jakiekolwiek odwiedziny są dla mnie zawsze porządną motywacją do porządków w mieszkaniu – tych większych, które czekają na odpowiedni moment, oraz tych codziennych. W związku z tym w piątek i w sobotę wzięłam się za wielkie sprzątanie. W pewnym momencie coś mi lekko nie pasowało i zaczęłam dopytywać Maćka, dlaczego niby ten znajomy nie może nocować u siebie, jednak mój Mąż jakoś sprytnie wykręcił się od konkretnej odpowiedzi. Potem mi mówił, żebym się tak nie przejmowała tym sprzątaniem, że nie wiadomo, czy ten kolega będzie nocował, czy nie, okaże się, jak będą wracać z lotniska.
Pisałam akurat z mamą, gdy wrócił, wchodząc i wołając „już jesteśmy!”, więc zdążyłam jeszcze napisać, że jest jednak z kolegą. Wstałam od komputera, poszłam do przedpokoju… I zamarłam w szoku, nie wierząc własnym oczom. Przede mną stała MIŁKA!!! Nawet nie pamiętam czy coś mówiłam, czy mnie całkiem zatkało 😉 Niespodzianka była po prostu wspaniała. Bardzo cieszyłam się z tego, że Miłka jest naszym pierwszym gościem. Pamiętam, że gdy żegnałyśmy się w Lublinie na początku stycznia przed jej powrotem do Hiszpanii, ciężko mi było na samą myśl o tym, że być może nie spotkamy się przez najbliższe pół roku. A ona zaplanowała tę wizytę jeszcze sporo przed świętami, i razem z Maćkiem tyle czasu utrzymywała to w tajemnicy. Ach, ta moja kochana siostrzyczka!
W niedzielę wieczorem wybrałyśmy się do Stavanger na polską mszę, a potem na milongę tangową, gdzie miałam się po raz ostatni spotkać z koleżanką, przed jej wyjazdem z Norwegii. Jednak koleżanka się nie pojawiła, za to razem z Miłką porozmawiałyśmy trochę z obecnymi tam osobami, potańczyłam tango, nawet Miłka na chwilę została porwana do tańca.
W drodze powrotnej najpierw nie mogłam znaleźć zjazdu na główną trasę (E39), więc trochę pobłądziłam po osiedlowych uliczkach. Jednak gdy zauważyłam, że zbytnio oddalamy się na zachód, zawróciłam i udało się odnaleźć zjazd. Potem nieco się zagadałyśmy i przeoczyłam zjazd na drogę 44 (na wysokości Sandnes, w stronę Bryne). Jechałyśmy trasą E39 coraz dalej i dalej, aż stwierdziłam, że coś jest nie tak, i że chyba jesteśmy nie tam, gdzie powinnyśmy być. Zrozumiałam, że dawno minęłyśmy właściwy zjazd, ale niestety nie było tam jak zawrócić, musiałyśmy jechać aż do Ålgård. Dopiero tam mogłyśmy skręcić na drogę do Lye, która niestety była bardzo kręta i wąska, w większej części nieoświetlona. W niektórych miejscach było bardzo ślisko (tam gdzie śnieg osypywał się ze zboczy tuż przy drodze), co chwilę z jednej lub drugiej strony znajdowały się ciemne otchłanie, które zapewne były jeziorami. Ten ostatni odcinek naszej podróży (10 km z Ålgård do Lye) był najgorszy i najtrudniejszy. Nie mogłam się doczekać, aż zobaczę światła mojej miejscowości, kazałam Miłce wypatrywać po prawej stronie oświetlonego wzgórza. Najpierw pojawiły się światełka naszych dwóch wiatraków, które stoją niedaleko domu, na szczycie Lyefjell. W końcu dotarłyśmy do celu… 🙂
Następnego dnia, w poniedziałek wybrałyśmy się razem z Miłką do centrum handlowego Kvadrat w Sandnes. Już wcześniej Miłka obiecywała, że pomoże mi wydać trochę pieniędzy, ale wtedy uważałam to za zwykłe żarty. W drodze powrotnej miałyśmy zabrać Maćka z pracy. Niestety niecały kilometr przed osiągnięciem celu, samochód nagle zwolnił i zgasł. Akurat znajdowałyśmy się na początku wzniesienia, na szczycie którego była stacja benzynowa. Zepchnęłyśmy samochód nieco z drogi na czyjś podjazd, by nie przeszkadzał w ruchu drogowym, i poszłyśmy na piechotę do Maćka. Gdy powiedziałyśmy mu co się stało, wrócił do pracy po kanister po oleju i poszliśmy do samochodu. Już wtedy mój Mąż uważał, że to nie jest kwestia braku paliwa (wskaźnik dopiero zbliżył się do czerwonych kresek, nic jeszcze się nie wyświetlało), tylko coś poważniejszego. Spróbował zapalić samochód, który znów po kilku sekundach zgasł. Poszliśmy na stację po paliwo, jednak po dolaniu do baku nic się nie zmieniło. Maciek zadzwonił do brata, który był jeszcze w pracy, i niedługo po nas przyjechał, po czym wzięli samochód na hol i zawieźli pod pracę. Tak jak Maciek przypuszczał, zepsuła się pompa paliwowa. Od tamtego czasu mój biedny mąż, aby dostać się do pracy, jeździ autobusem z Lye do Bryne, pociągiem z Bryne do Kleppe, a z dworca zabiera go któryś znajomy jadący akurat do pracy.
We wtorek zorganizowałam siostrze spacer po naszym Lye. Przeszłyśmy się przez całą miejscowość, od góry do dołu, aż do sklepu, gdzie spotkałyśmy się z Maćkiem. Zrobiliśmy zakupy, które potem musieliśmy wnieść na samą górę wzgórza. W domu dla relaksu zagrałyśmy z Miłką w podstawową wersję dwuosobowej gry Rywale z Catanu.
Niestety trzy dni minęły jak z bicza strzelił, i już w środę rano Miłka musiała nas opuścić. Jako, że Maciek pożyczył poprzedniego wieczoru samochód od brata, Miłka została zawieziona przez niego na lotnisko już na 6.30 rano, mimo, że lot miała po 11. Ja najchętniej zatrzymałabym ją tutaj co najmniej tydzień dłużej, chyba, że chciałaby zostać kilka tygodni lub miesięcy – nie mielibyśmy nic przeciwko temu. Tylko te jej hiszpańskie studia ciągnęły ją z powrotem do Murcii, no i wykupiony bilet powrotny…
Cudne,wzruszyłam się, ja też kiedys zrobiłam moim taka niespodzianke, powiedziałam, że przyjedzie do nich znajomy stąd i że potrzebuje noclegu, tymczasem ja przyjechałam z nim i zostałam na 3 tygodnie, potem znajomy po mnie przyjechał i odwiózł do Włoch.
Też bym wolała taką 3-tygodniową wizytę, ale na początek były tylko (albo i AŻ) trzy dni. Mam nadzieję, że każdy kolejny gość będzie u nas coraz dłużej – zapraszamy 🙂
A ja też wiedziałam o intrydze, tak jak Maciek! Fajne są te niespodzianki, prawda? My na wiosnę odwiedzimy Miłkę, całkiem jawnie, bo będzie tam tylko do wakacji, ale do Was jeszcze kiedyś też zdążymy, mam nadzieję. Pobiegamy sobie z Alinką po pagórkach i nakarmimy fiordy 🙂
Jestem pewna, że zdążycie nas odwiedzić, i to nie raz (chyba, że raz na rok – na takie minimum mogę się zgodzić). Tylko chyba jednak lepiej wybrać cieplejsze miesiące na wizytę u nas, bo ten zimny wiatr zniechęcał do dalszych wycieczek, prawda Miłko?
A ja mam nadzieję, że też mi się uda odwiedzić Miłkę w Hiszpanii, to takie moje małe marzenie 🙂